Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

:::PO DRUGIEJ STRONIE DRZWI:::

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DBHannes
Podpieracz ścian literackich
Podpieracz ścian literackich



Dołączył: 04 Sty 2009
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 21:26, 04 Sty 2009    Temat postu: :::PO DRUGIEJ STRONIE DRZWI:::

Na początku, chciałem się wypowiedzieć na temat ewentualnego uważania, że tekst ten został skopiowany z interetu. Jeżeli ktoś tak myśli, to niech zada sobie ten trud i poszuka tekstu o tej samej treści, lub tytule w internecie lub wśród znanych autorów. Ciekawe, czy mu się uda?

PO DRUGIEJ STRONIE DRZWI

20.02.1984

Wieczór. Godzina: 20:30.

Tak więc stało się. Wichura nie ustała i doczekała się przyjścia nocy. Ociężały świst wiatru zdawał się niemal przebijać przez metalowe ściany konstrukcji w wyniku czego, powstał jeszcze cięższy, metaliczny odgłos. Był on raczej dość donośny i w normalnych warunkach z pewnością grałby nam na nerwach. Problem był w tym, że to nie były normalne warunki.
Myślicie, że dał sobie spokój? – zapytał Jarek. Był on wysokiej postury mężczyzną posiadającym poważny, wręcz ponury wyraz twarzy. Jak my wszyscy w tej sytuacji.
Skoro walenie ustało… - zamierzał odpowiedzieć Marek, lecz w najprostszy sposób przerwano mu. Wypchaj się z tym swoim racjonalizmem! Założę się, że drań czeka tam pod drzwiami a kiedy wyjdziemy… - lecz i ta mowa napotkała problem z dotarciem na metę, gdyż w tym gronie panowała jedna zasada: PRZERWIJ I GADAJ SWOJE. Co do problemu to byłem nim ja. Nie mogłem znieść następnej dawki nerwów, których i tak była dzisiaj nie miara, więc prostym, krótkim aczkolwiek prymitywnym zdaniem, zakończyłem rodzący się spór.
Marek był człowiekiem niskiego wzrostu, który zaś nadrabiał intelektem. Wiele razy swoją pomysłowością pomagał nam wychodzić z trudnych sytuacji. W tej obecnej był bezradny.
Człowiek, któremu tak barbarzyńsko przerwałem nazywał się Andrzej. Był on żywym dowodem na to, że pozory mylą. Młody chłopak o spokojnym wyglądzie i oczami błyszczącymi wyrozumiałością w rzeczywistości był aroganckim cholerykiem.
Razem było nas czterech. Mała grupka ludzi siedzących w nie za wielkiej kuchni, ze wszystkich stron zabarykadowanej czym tylko się da. Okna zabite deskami i blachami oraz drzwi zasłonięte metalową szafą, trzema krzesłami i stołem. Tak, nic nie poszło w zmarnowanie. Staliśmy tak wszyscy, wpatrzeni we drzwi, czekając na choćby najmniejszy odgłos z zewnątrz. Było to bardzo trudne, bo za ścianą szalał mocny wiatr, ale jak widać nam to nie przeszkadzało. I pomyśleć tylko, że jeszcze kilka dni wcześniej było nas ze dwudziestu.
Było to bardzo ciekawe, ale nie zawracaliśmy sobie tym głowy…nie w takiej sytuacji.
Dobra, nie wiem jak wy, ale ja szukam czegoś do jedzenia. – przerwał krótką ciszę Marek.
Jedzenia?! W takiej chwili myślisz o jedzeniu!? – naturalnie skomentował to Andrzej.
Chłopak nie odpowiedział. Drżącymi rękoma otwierał kolejne szafki. Może rzeczywiście już go nie ma? – Jarek ostrożnie postąpił parę kroków naprzód i powoli przylgnął do ściany, tuż obok barykady. Patrzyłem na niego i dałem swojej wyobraźni pracować. W głowie rodziły mi się najgorsze scenariusze. Moje ręce były zimne, ciało drżało a płuca z trudem przyjmowały powietrze. Ostrożnie… - wykrztusiłem prawie że niedosłyszalnie. Odwrócił głowę w moją stronę. Zanim ją cofnął, spojrzałem mu w oczy. Bał się…po prostu był przerażony jak my wszyscy. Cudem było, że żaden z nas nie wpadł jeszcze w panikę, choć Andrzej był już blisko.
Ciiii! Słyszycie? – Jarek odezwał się. – Co to może być? Marek cofnął się powoli do tyłu i chwycił jeden z noży kuchennych. Nikt nic nie mówił. Nadsłuchiwaliśmy. Odgłos ten, był dziwnie znajomy, tak jakby ktoś rzucał kamykami w dach konstrukcji. Po upływie trzydziestu sekund usłyszeliśmy donośny huk. Jezu! Burza! – zawołał Andrzej zasłaniając twarz dłońmi. – Tylko tego brakowało! Odetchnęliśmy z ulgą. Nasze obawy zmniejszyły się…odrobinę.

Wieczór. Godzina: 21:30.

Deszcz przybrał na sile, grzmoty z każdą chwilą stawały się głośniejsze jednym słowem: BAGNO! Tym bardziej, że żaden z nas nie mógł opuścić zabudowania bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Zagrożenia ze strony czegoś zupełnie odmiennego od wichury czy błyskawic…ze strony czegoś znacznie gorszego. Siedzieliśmy teraz w pomieszczeniu, które można by było nazwać salonem. Graliśmy w karty i piliśmy whisky. Było nawet całkiem cicho, niestety do czasu.
Mam tego dosyć! – wykrzyczał Andrzej waląc pięścią w stół. – Nie zniosę tego dłużej! Wychodzę! Gdy zaczął ubierać się w uniform, (zapomniałem wspomnieć, że na zewnątrz było jakieś -33* C), zrozumiałem powagę sytuacji i postanowiłem zainterweniować: - Daj spokój! Wiesz dobrze, że nie możesz wyjść!
- Już wolę zdechnąć tam, niż w tej blaszanej celi bez okien!
- Przestań chrzanić!
- Nie, to ty przestań robić z siebie kretyna!
Gdy był już gotowy ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Naturalnie pobiegliśmy za nim.
Tarkowski! Stój do cholery! – Marek wyraźnie stracił opanowanie. Jednak jego słowa nie dotarły do buntownika. Wręcz przeciwnie nawet przyśpieszył kroku. – Nie zatrzymujcie mnie! Nie będę tu gnić! Gdzieś za mną usłyszałem głos Jarka: Jezu! On nie żartuje!
Jednak wystarczyła jedna mała chwila nieuwagi Andrzeja, by jego policzek spotkał się z rozpędzoną pięścią. Chłopak runął na ziemię na wpół ogłuszony i próbował bronić się przed kolejnymi salwami uderzeń. Dobra! Marek! Wystarczy! – zawołałem odciągając go od leżącego. – Nie słyszałeś?! Dość!
Na spółkę z Jarkiem pomogłem wstać poszkodowanemu i wrócić z nim z powrotem do pokoju. W trakcie drogi zaczął coś mamrotać, ale chyba nawet on sam nie wiedział co: Wszyscy tu pomrzemy, wszyscy…Jak nie teraz to za jakiś czas….Ja to wiem, wiem to.
Gdy dotarliśmy na miejsce posadziliśmy Andrzeja na krześle. Nie wyglądał najlepiej, lecz nie przez to, że przez chwilę był workiem treningowym, lecz dlatego, że najwyraźniej chłopak mocno podupadł na duchu. W każdym bądź razie zostawiliśmy go sam na sam z Markiem, (co chyba było dobrym wyborem), sami zaś poszliśmy do sąsiedniego pokoju.
- I co ty na to? – zapytał mnie Jarek. – Jak tak dalej pójdzie, to już możemy zmawiać paciorek.
- Co masz na myśli? – nie za bardzo go zrozumiałem. – Myślisz, że nas wszystkich poćwiartuje?
- Kto wie. Skoro posunął się tak daleko, że już prawie nam nawiał to można się tego po nim spodziewać.
- Nie wciskaj mi kitu! Jest przerażony, graniczy z paniką jak my wszyscy!
- Nie udawaj świętego! To nie czas na takie wygłupy! Lepiej pomyśl co z nim zrobić!
- Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia.
- Hmm. Może… - oczy Jarka nabrały niepokojącego blasku. Bałem się nawet pomyśleć co też mu się narodziło w tej łepetynie. Jaki diabelski pomysł, jaki plan. Mimo to…zapytałem go:
Powiedz to, i tak jesteśmy w opłakanej sytuacji.

Wieczór. Godzina 22:50.

Nie wyliżecie się z tego! Słyszycie mnie!? Nie daruje wam! – Andrzej najwidoczniej nie był zadowolony z pomysłu Jarka. Chociaż patrząc z jego punktu widzenia, perspektywa bycia przywiązanym do krzesła na pewno nie była miła. Zresztą, sam bym się wkurzył. Wykazując brak reakcji na obraźliwe komentarze oraz groźby naszego przywiązanego kolegi, wyszliśmy z pokoju zamykając za sobą drzwi. Nadrzeczny, ty zasr… - to była ostatnia rzecz jaką od niego usłyszeliśmy. Długo tak będzie siedział? – zapytałem zaciekawiony. Nie. – Nadrzeczny Jarek, (bo to on był głównym celem amunicji ciężkiego kalibru Andrzeja) odpowiedział mi niemal ze stoickim spokojem. – Posiedzi tak, aż się uspokoi i zmądrzeje. Bez dalszych dialogów między sobą, w milczeniu, wyszliśmy na główny korytarz. Był on całkiem spory, pomimo iż prowadził zaledwie do trzech drzwi: do dwóch pokojów sypialnych i łazienki. W ogóle cały ten kompleks był jednym wielkim, wąskim korytarzem prowadzącym tylko do kilku drzwi. Gdzie się nie ruszyć korytarz, tym bardziej, że imitował on echo (co w połączeniu z wichurą i metalowymi ścianami budowli było nieźle destrukcyjne dla uszu). W każdym bądź razie wyszliśmy na główny korytarz. Zmierzaliśmy w stronę Łazienki. Gdy byliśmy już pod drzwiami Nadrzeczny kazał nam tam zostać. Żeby usprawiedliwić dowódcze fochy Jarka, trzeba na początku zaznaczyć, że jest (a raczej był on) kapitanem całego naszego dwudziestoosobowego zespołu. Był odważny, toteż pasował do tego stanowiska jak ulał. Zostawiwszy nas, udał się do łazienki.

Czekaliśmy chyba z jakieś półtorej godziny. Żeby umilić czas oczekiwania, ucieliśmy sobie krótką pogawędkę:
- Więc…- zacząłem starając się dobrać odpowiednie słowa. – Co cię nakłoniło, by uczestniczyć w tej ekspedycji, Marek?
- Moja żona. Uznała, że to dobra okazja by trochę zarobić… - zamilknął na chwilę. – Nie wiedzie się nam najlepiej.
- Problemy finansowe?
- Nie! Miałem na myśli nasz związek!
- Wybacz. Chyba nie umiem rozmawiać z ludźmi. – uśmiechnąłem się wkurzony na siebie.
- W porządku. Przynajmniej nie jesteś dupkiem jak Szap.
- Nie był dupkiem. Po prostu nie umiał podejmować dobrych decyzji.
- Taa…I dlatego dał się rozerwać na kawałki.

Zamilkliśmy na chwilę. Zamierzałem coś powiedzieć, gdy usłyszeliśmy donośny, przeciągły krzyk. To był ANDRZEJ! Błyskawicznie wpadliśmy do łazienki po kapitana, ale to co zobaczyliśmy przerosło wszystkie nasze najgorsze obawy…
…Jego ciało leżało pod kabiną prysznicową w dużej kałuży krwi. W prawej ręce trzymał nóż, swój ulubiony nóż, z którym nigdy się nie rozstawał. Druga ręka miała podwinięty rękaw i głębokie nacięcie wzdłuż nadgarstka. Nawet nie zwróciliśmy uwagi na krew, która już zdążyła podpłynąć pod nasze buty. Naszą uwagę przykuło coś innego. Napis. Napis na ścianie. Krwawe, świeżo naznaczone litery.
Marek wybiegł stamtąd prawie, że od razu. Ja natomiast, zostałem jeszcze na chwilę, by sprawdzić, czy Jarek aby na pewno nie żyje. Nie wierzyłem w to…Nie mogłem. Człowiek, który był dla mnie autorytetem odwagi i rozważności, człowiek na którym mogłem polegać teraz nie żyje a nad jego głową znajduje się krótka informacja:

PRZEPRASZAM, TO MNIE PRZERASTA.

Wieczór. Godzina wpół do pierwszej.

Biegłem jak szalony przez korytarz, nie przestawawjąc głośno klnąć. Straciłem kogoś naprawdę bliskiego, przyjaciela, z którym dane mi było znaleźć się w tym Piekle. Teraz nie ma go…Teraz nie ma go a pozostali są w wielkim niebezpieczeństwie. Albo już nie żyją.
Wpadłem do Salonu wykopując drzwi z zawiasów. Ruszyłem w stronę sąsiedniego pokoju i dostrzegłem Marka. Leżał przy sporej dziurze w ścianie trzymając się za prawą ręke. Z pod jego lewej dłoni, którą trzymał na prawym ramieniu obficie spływała krew. Tuż obok niego leżała strzelba Mossberg M590. Jezu! Nic ci nie jest?! – wrzasnąłem w przypływie paniki podbiegając do niego. - Gdzie Garbowski?!
Nie wiem. – odpowiedział. Mówił z trudem. Musiało go bardzo boleć skoro tak krótka odpowiedź sprawiała mu trudności. – Gdy tu przybiegłem To trzymało go za głowę. Strzeliłem, ale…ale nawet nie drgnął…nawet nie drgnął. Chwyciłem strzelbę i odwróciłem głowę w kierunku dziury. Była olbrzymia, toteż mocno zadrżałem – do jakich rozmiarów mogło To urosnąć? Z zewnątrz dochodził mnie mocny chłód i chociaż wichura już dawno ustała, to nadal lało jak z cebra. Począłem się zbliżać w kierunku wyjścia. Makowski! – zawołał do mnie z całych sił Marek. Stanąłem.
Nie daj się ubić. – powiedział i spojrzał na mnie. Odwróciłem się do niego i powiedziawszy: - Nie martw się, nie dostanie mnie tak łatwo. - Wyszedłem na zewnątrz. Prawdę mówiąc sam nie wierzyłem w to co powiedziałem. Ale wiedziałem jedno: musiałem dopaść tego drania. Dopaść go i roznieść na kawałki, tak jak on to zrobił z pozostałymi. Nie dbałem o to, czy dostanie teraz Marka czy nie. Chodziło mi tylko o zemstę. Chciałem stanąć z nim twarzą w twarz. Spojrzeć w końcu na jego prawdziwe oblicze i utłuc go. W głowie wciąż pałętały mi się słowa Marka:

- ‘NIE DAJ SIĘ UBIĆ’.

Oraz mojej żony:

- ‘PAMIĘTAJ, OBIECAŁEŚ MI, ŻE WRÓCISZ’.

I łzy w jej oczach…




***


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez DBHannes dnia Nie 21:38, 04 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Beata
Moderator
Moderator



Dołączył: 02 Mar 2007
Posty: 880
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Nie 22:53, 04 Sty 2009    Temat postu: Re: :::PO DRUGIEJ STRONIE DRZWI:::

DBHannes napisał:
Na początku, chciałem się wypowiedzieć na temat ewentualnego uważania, że tekst ten został skopiowany z interetu. Jeżeli ktoś tak myśli, to niech zada sobie ten trud i poszuka tekstu o tej samej treści, lub tytule w internecie lub wśród znanych autorów. Ciekawe, czy mu się uda?

Tak z ciekawości - dlaczego na samym początku taka uwaga? Już ktoś kiedyś zarzucił Ci, że tekst został skopiowany?
Pytam w ciemno, nie przeczytałam jeszcze ani jednego akapitu. Tylko ten wstęp mnie zaintrygował.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
DBHannes
Podpieracz ścian literackich
Podpieracz ścian literackich



Dołączył: 04 Sty 2009
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 23:32, 04 Sty 2009    Temat postu:

Nie raz wytykano mi, że to nie moja praca. Niemal zawsze spotykałem się z niedowierzaniem. Przecież to jest zwykłe wypracowanie (bo nie wiem jak to inaczej nazwać). Czy komuś to wygląda na ściągane od zawodowego pisarza? Nie sądze.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin