Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

[wyalienowane] POTWORY ZZA śWIATóW

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Lucy Fair
Komentator
Komentator



Dołączył: 05 Kwi 2007
Posty: 1019
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Transcendentalna Rzeczywistość

PostWysłany: Nie 21:20, 13 Sty 2008    Temat postu: [wyalienowane] POTWORY ZZA śWIATóW

„Potwory zza światów”
[czyli o tym, jak to sztuka pisania potrafi namącić w głowie, o niebezpieczeństwach, które czają się w świecie fikcji oraz o różnych sprawach związanych z tematem, którego brak]

Autor: Elizabeth Saint-Germain
Przekład z polskiego na bełkot: Lucy Fair

Słowem ustępu
Dzień dobry

Oczekiwał właściwie niczego. Nie oczekiwał - źle byłoby powiedzieć. Po prostu czekał na nic. Siedział sam, ogarnięty brakiem myśli, zawieszony w czasie, albo przestrzeni, lub w jednym i drugim. Nie miałyby sensu dalsze analizy tego stanu, przejdźmy więc do wydarzeń, które miały miejsce zaraz po tym, jak ów stan oczekiwania uległ zakończeniu.
Do pokoju weszły dwie, albo trzy osoby. Nie zwracał na nie uwagi. Nawet, gdy głośne rozmowy wdzierały się w jego sferę spokoju, intymności, zawieszenia w czasoprzestrzeni, nie był w stanie skupić się na ich obecności. Przedstawiam jednak pokrótce rozmowę postaci.
- Jesteśmy w stanie wytworzyć – mówił jeden – nowy rodzaj człowieka… z ziemniaka. Albowiem genetyka idzie już za daleko, jesteśmy zmuszeni wyjść jej naprzeciw, machając z dala ręką na powitanie. Tak, właśnie. Stwórzmy z ziemniaka człowieka, żeby zająć czymś, choć na chwilę, złośliwe języki. Człowieka. Z ziemniaka.
- Oszalałeś do reszty – rozległ się głos sprzeciwu. Głos Rozsądku. – Nie ma sensu. Przecież to absurd. Nie mamy do tego odpowiednich narzędzi. Wiedza ludzka jest nieśmiertelna, ale…
- Tak, tak, to bzdura. Masz całkowitą rację – przyznał autor Człowieka z Ziemniaka. – No to co, w takim razie? Będziemy tu tak stać, marnotrawić czas. Trwonić go? Albo jeszcze lepiej, będziemy wpadać na pomysły, które zostały już zrealizowane?
- Może – zastanowił się Głos Rozsądku. – Nazywają to historią. Albo naukami humanistycznymi. Chodzi o to, żeby odkrywać coś, co inni wprowadzili już w życie.
- Co za bzdura – roześmiał się tamten. – Jaki to ma w ogóle sens? I do czego to ma służyć? Czy to w czymś pomoże?
Dopiero teraz zauważył postacie. Jeden miał na sobie czarny, długi płaszcz. Taki ze skóry, aż do kostek, jak na filmach. Na głowie osadzony został kapelusz z rondem o sporej średnicy. Drugi ubrany był w szary sweter, a powagi dodawały mu cylindryczne binokle. Zmierzwione włosy sprawiały, że przypominał autora wywrotowej publicystyki w małej, wiejskiej gazecie. Trzeci był nieobecny. Zarówno duchem, jak i ciałem. Jednak nie umysłem.
- Panowie, mylicie się sromotnie – odpowiedział trzeci. Ten, którego nie było. – To wszystko nie tak.
Nasz bohater od teraz bacznie przysłuchiwał się rozmowie. Tym bardziej, że głos zabierała właśnie najciekawsza w całym zajściu postać. Indywiduum myślowe. Niebyt. Bóg nihilistów.
- A jak?! – oburzył się ten od ziemniaków. – Potrafisz tylko krytykować. Nigdy nie wymyśliłeś niczego ciekawego.
- To się nazywa brak inicjatywy – wyjaśnił Głos Rozsądku. – Chodzi o to, żeby samemu nic nie tworząc, niszczyć twory innych. Przepraszam, to jest coś ponad brak inicjatywy. To jest synonimiczne ze złem. Postawa roszczeniowa w stosunku do świata.
Bohater jeszcze przez chwilę z uniesioną głową, wystającą znad filiżanki, przysłuchiwał się wszystkiemu. Uczestniczył w sporze. Póki co, biernie.
- W takim razie, skoro już odrzuciliśmy pomysł ziemniaka, nie wiedzieć czemu zresztą, moglibyśmy na przykład – głośno myślał Autor Człowieka Ziemniaka – zająć się handlem. Znamy podstawy marketingu, ekonomii, zarządzania informacją, zarządzania siłą, zarządzania…
- To nie wystarczy – skwitował Niebyt. – Za mało umiejętności praktycznych. Poza tym, do handlu trzeba mieć mocną głowę, wy się do tego po prostu nie nadajecie, lekkoduchy moje złote.
- To się nazywa brak doświadczenia. Chodzi o to…
- Więc może poezja? Wiersze? Albo proza?
- To się nazywa literatura.

Obudził się. No, prawie się obudził, biorąc pod uwagę, że właściwie nie spał, nie tak naprawdę. Jednak coś w tym wszystkim musiało być ze snu. Troje gości, których przed chwilą obserwował i bacznie podsłuchiwał przyśnili mu się, więc teraz, kiedy ich już nie ma, prawdopodobnie się obudził. Wciągnął bluzę przez głowę, mimo iż była na zamek błyskawiczny. Odszukał spodnie, resztę garderoby, i gdy wreszcie udało się spojrzeć w lustro, w stroju już kompletnym wyruszył na codzienny, rutynowy marsz do pracy. Wszystko po staremu. To był tylko sen, taki dziwny, nienormalny.
Wszystko po staremu.
- Co robisz? – zapytała, stając w drzwiach. – Przecież dziś niedziela.
- Ech… - westchnął. – Wszystko mi się miesza. Miałem dzisiaj taki jakiś dziwaczny sen.
- Jakiś koszmar? Mówiłam, że nie powinieneś…
- Nie koszmar. Żaden koszmar. Możesz mi nie przerywać? – Odczekał chwilę. – Dobrze. Śniły mi się dwie, lub trzy postacie. Rozmawiały. Myślę, że każdy chciał sobie w jakiś sposób ułożyć życie…
- Zupełnie jak ty.
Stała jeszcze w szlafroku. Z kubkiem kakao i bułką z dżemem, na których kurczowo zaciskała palce. Zaspane oczy wyglądały jak transparent – Legalizacja Marihuany.
- No właśnie. Myślę, że to coś w tym guście. Sen proroczy. Chcę spróbować sił w sztuce…
Kakao z jej ust wystrzeliło w powietrze. O mało nie upuściła kubka. Bułki z dżemem nie udało się już ocalić, jednak pies zadowolił się nią w stu procentach.
- Ocipiałeś?!
- Nie, nie ocipiałem. Proszę mi teraz nie przeszkadzać. Pod groźbą mordu.

Była piękna, wrześniowa noc – napisał. – Ale gówno. Była piękna, wrześniowa noc. Była piękna…
Wielki, rosły i potężny barbarzyńca wspinał się na Wichrowe Wzgórza Nienawiści, okryte całunem bratków, fiołków i przebiśniegów. Przebiśniegów – skreślić. Na wzgórzu stał, ociekający deszczem zamek. A w środku piękna, młoda dziewica. Księżniczka.
Tamtej pilnował smok.
Wstał od biurka. To straszny syf – myślał. – Pisarstwo to syf.
Przez dobre pięć minut krążył po pokoju łapiąc natchnienie. Nie przychodziło nic, co można by zapisać. Tylko śmieci. Mimo wszystko wrócił do pisania.
Pewnego ranka, a właściwie przed południem, na wzgórzu zjawił się rycerz. W lśniącej zbroi, na czystej krwi arabie. Z maczetą w dłoni. Księżniczka z radości rozpoczęła śpiewy. Pieśń barda. Rycerzowi wzrosły morale, ZAJEBAŁ SMOKA. I WSZYSCY ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE.
KONIEC.
Tego już za wiele. Siedział od ponad trzech godzin nad tą pieprzoną powieścią, mógłby napisać już kilkanaście, albo kilkadziesiąt stron. A wyszło kilka zdań. To nic, że były dobre.
- Pana powieść jest dobra, ale… no, gdyby nie ten mały szczegół. Może to i ekonomicznie, E Te Ce. Ale jak do cholery mam wydać książkę na 1/3 strony zeszytu w linie? A5?! W twardej, czy w kurwa miękkiej oprawie?!
Musiał napisać coś dłuższego, zdecydowanie. Brak tylko pomysłu. Wtem, doznał olśnienia. Czegoś, co niektórzy nazywają weną – inni natchnieniem. A jeszcze inni: inspiration. Zapisał tytuł. Był niezły. Więcej niż niezły. To jest to (tautologia, prawda?). Właśnie to, na co czekałem.

POTWORY ZZA ŚWIATÓW
Autor nieznany. Tłumaczenie nieznane. Rok wydania…niestety, jeszcze nie jest znany.

Byłem kosmicznym komandosem. Ludzie nazywali mnie człowiekiem o wielkim sercu, wspaniałym wojakiem, bohaterem. Ogólnie, wyrażali się o mnie pochlebnie. Kosmiczny komandos – duma wszechświata. Zostało nas niewielu. Jednak nie zamierzaliśmy się poddawać. Przynajmniej nie ja. Nie dziś.
Walka, którą toczyłem od dwóch dni w karczmie „Pod Złamanym Złamasem” dobiegała końca. Aorta mojego ostatniego przeciwnika splunęła krwią na me buty, wyziewając jednocześnie duszę z herszta najgorszej bandy na Genesis. Ocaliłem głównie wieśniaków, więc nie mogłem liczyć na hojne dary w zamian za przysługę. Jednak sława ma wzrosła właśnie niepomiernie. Mało kto dziś robi coś bezinteresownie. No, nic za darmo.
- Panie! Wiedziałam, że cię tu zastanę – rozległy się okrzyki radości tuż za moimi plecami. – Panie, musisz natychmiast udać się na Genesis…
- Chwila – przerwałem.
Odwróciłem się. W tej chwili doznałem olśnienia. Kobieta odpowiedzialna za okrzyki radości była piękniejsza niż najpiękniejszy klejnot z mej klingi. Była cudem świata. Piramidą na pustyni nieustannych walk. Moim Honorem, Bogiem i Ojczyzną. A jednocześnie femme fatale. Piękna i nieodgadniona. Jej złocisty warkocz wił się niczym pyton na słodkim karku, skręcając się w strategicznie idealne figury. Rumiane lico i błękit oczu porażały. Wróćmy jednak do opowieści.
- Chwila – przerwałem. – To nie jest Genesis?
- Yyyy. Nie – odpowiedziała. – Jesteśmy na Oasis. Powinieneś to wiedzieć. Przecież…
Strapiłem się. Z tego, co mi wiadomo, Oasis było domem dla przerażających bestii, których właśnie się pozbyłem. Myślę, że nie powinienem dłużej pozostawać na miejscu zbrodni. Można zbiec. Prawo nie jest doskonałe. Nie uznaje pomyłek, nawet jeśli motywy były słuszne. Fak – wkurwiłem się.

Zastanawiałem się, czy taka kreacja bohatera nie odrzuci czytelnika. Nie dość, że tępy w pień, to jeszcze brutalny, płytki i klnie jak szewc. I to łamaną angielszczyzną.
- To się nazywa stylizacja. Chodzi o to, że mowa bohatera powinna być dokładnie taka, jak jego poziom intelektualny.
- Tak, ale to bez sensu. Przecież sztuka nie polega na rzucaniu fakami. Po co to komu?
- Myślę, że w świetle takich argumentów, nasz bohater, mimo iż jest idiotą, powinien wyrażać się z pewną dozą literackiej pasji. A jak nie, to może jednak skonstruujemy człowieka z…
- Zamknąć się.

- Cóż za niefortunna sytuacja – stwierdziłem. – Logika podpowiadałaby, że te bestie o tak nieestetycznych obliczach, w takim miejscu mogą być wyłącznie plagą. Wszak nie była dana mi dostateczna wiedza. Gdybym wiedział, że znajduję się na Oasis, nigdy nie doszłoby do tej tragedii.
- Panie kosmiczny komandosie… jest nim pan, prawda?
Skinąłem głową w milczeniu. Oczekiwałem wyjaśnień, jednak nie chciałem naciskać owej niewiasty. Wyglądała na osobę delikatną.
- No właśnie. Moja matka i siostra zostały porwane przez złego czarnoksiężnika z planety Hedon. Boję się o nie. Kto wie, do czego zdolny jest ten, ten…
- Dewiant.
- Do czego ten dewiant może być zdolny. Podobno porywa dziewice, każe im tańczyć tylko dla siebie, a później je pożera. Boję się, naprawdę się boję, że to wszystko okaże się prawdą.
Zasmucił mnie los mojej rozmówczyni. Tym bardziej, że charakteryzowało ją tak idealne piękno. Gdyby Platon ujrzał ją teraz, może przekonałby się, że nie tylko w transcendentaliach idee bytują. Jednak nie powinienem zdobywać się na tego typu refleksje, gdyż moje wykształcenie nie pozwala mi na znajomość Platona. Postanowiłem pomóc niewieście.
- Cóż, myślę, że o rodzicielkę nie musimy się obawiać. Dialektycznie oceniając stan rzeczy, nie może ona być dziewicą, toteż czarnoksiężnik, dewiant, czy jakbyśmy go nie nazwali, nie będzie zainteresowany jej pożeraniem. Bardziej martwi mnie to, co powiedziałaś niewiasto o siostrze…
- Ale ja nic nie powiedziałam.
- Czy charakteryzuje się podobnym pięknem, co moja czarująca rozmówczyni?
- Nie, i tu jest największy problem. Być może, gdyby nie jej brak urody, czarnoksiężnik zwątpiłby w jej cnotę…
- Nie czas teraz na dysputy i gdybania – uciąłem te bezduszne rozmyślania. – Czas działać. Do myśliwca. Czas odwiedzić Hedon.

To wszystko jakoś nie trzymało się kupy. Czyżby plan nie wypalił?
- To się nazywa kicz. Chodzi o to…
- … że to wszystko jest bez sensu…
- … może powinieneś czerpać więcej inspiracji z życia. Bo jak na razie widzę tu wyłącznie wpływ idiotycznych seriali dla dzieci. I to tych z niższej półki.
- Co w takim razie? – zapytałem oba (wszystkie trzy) moje głosy sumienia, czy w każdym razie to, co od pewnego czasu odzywało się, niwecząc moje próby racjonalizacji tekstu.
- To się nazywa zastój twórczy. Chodzi o to…
- … że taki zastój nie wróży niczego dobrego…
- … więc weź się lepiej do pisania. Może to przejściowe. Zacznij od zmiany narratora. Myślę, że kosmiczny komandos jest słabym opowiadaczem. No i najważniejsze: Pamiętaj o tym, że tworzysz własną rzeczywistość.

Czarnoksiężnik zasiadał na pozłacanym, wysadzanym rubinami tronie. Przed nim wiła się w tańcu niezbyt piękna, roznegliżowana dziewka. W jednej dłoni trzymała kubek kakao, w drugiej bułkę z dżemem. Co jakiś czas zaprzestawała więc tańca, by się posilić.
- Tańcz, głupia. Tańcz – zachęcał ją czarnoksiężnik.
Wtem, rozległ się dzwonek do drzwi.
- Co znowu?
Dewiant zeskoczył z tronu, nakazując dziewce, by ukryła się w szafie.
- To może być urząd podatkowy, a ja mam tu sporo niezarejestrowanych niewolnic więc…
- Będę cicho.
- I powtórz to reszcie – nakazał. Odczekał dziesięć sekund, aż dziewka ukryje się w szafie. W końcu otworzył drzwi.
- Hej kolęda, kolęda – rozległy się głosy po drugiej stronie progu.
Oczom czarnoksiężnika ukazały się dwie, a właściwie trzy, osoby. Wszystkie przebrane były za postacie w jakiś sposób związane z jasełkami. W pierwszej chwili wziął ich za trzech królów, jednak przy dłuższych oględzinach, czarownik stwierdził, że ma przed sobą Osła, Diabła, oraz, rzeczywiście, jednego z Mędrców.
- To się nazywa kolędować! – zakrzyknął Mędrzec.
- Trochę to głupie, nie sądzicie? Łazimy tak od domu do domu, a jeszcze nic nie zarobiliśmy – narzekał Diabeł.
- Otuchy, chłopaki – z nadzieją rzekł Osioł. – Może powinniśmy dostosować sztukę do odbiorcy tak, aby każdemu się podobało.
- To się nazywa konformizm.
Czarnoksiężnik miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, toteż postanowił pozbyć się towarzystwa. Zatrzasnął im drzwi przed nosem. Jednak nie okazało się to wystarczające rozwiązanie. Dzwonek rozległ się ponownie, jeszcze zanim drzwi zdążyły się domknąć.
- Czego znowu?! – rozzłościł się czarnoksiężnik.
Ale tym razem za drzwiami nie było kolędników. Za to, na progu stał mężczyzna odziany w oliwkowy skafander, lśniący napierśnik i czapkę pilotkę. Za nim ukrywała się wystraszona niewiasta.
- A wy do kogo? Jestem zajęty!
Zamknął drzwi nie czekając na odpowiedź. Po kilku chwilach znów siedział na tronie. Klaszcząc w dłonie przywołał odpowiednią ilość dziewek do ukojenia zszarganych nerwów. Mówiąc ściślej, kilkanaście dziewek.
- Tańczcie, głupie. Tańczcie – zachęcał je. – Tańczcie, głupie.
- To się nazywa brak kultury – stwierdziła jedna z dziewek. Czarownik miał wrażenie, że kogoś mu ona przypomina, jednak nie był w stanie rozpoznać twarzy skrytej pod jedwabną chustą. – Chodzi o to, by łamać wszelkie zasady dobrego wychowania.
- To beznadziejne. Takie jednostki nie powinny w ogóle istnieć – dodała kolejna zbuntowana dziewka. Obie stały już przy samym tronie. Wyglądały, jakby nie miały szczerych zamiarów.
- Spróbujmy go zresocjalizować – wpadała na pomysł trzecia dziewka, która wyłoniła się właśnie z tłumu. – Wydaje mi się, że wiem, gdzie popełniałyśmy wcześniej błąd. Przynajmniej, gdzie ja go popełniałam.
Czarownik wpatrywał się w nie osłupiały. Zastanawiał się, czy to aby przypadkiem nie żaden idiotyczny program, w których robi się jaja z nieświadomych niczego ludzi.
- To się nazywa…
- … tragiczny przypadek.
- Właśnie! – wykrzyknęła ostatnia ze zdemaskowanych fałszywych dziewek. – Właśnie takie beznadziejne przypadki, takich ludzi nie nadających się do niczego powinniśmy zamieniać w ziemniaki. Nie dość, że zlikwidowałoby to głód, to przy okazji pozbyłybyśmy się całego zła na świecie.
- To się nazywa genialny pomysł.
- Ale… chyba nie może się udać.
Ostatnia dziewka wyjęła z… cholera wie skąd … generator promieni laserowych Potato3000. Namierzony nim czarownik nawet nie próbował uciekać. Wszystko było zbyt groteskowe by dać wiarę. To musi być sen – myślał. Jednak gdy wiązka promieni laserowych przeszyła go, przemieniając w ziemniaka, na ułamek sekundy zrozumiał, że czasami niemożliwe staje się możliwe.
Dziewki, rozradowane rzuciły się swoim wybawicielkom na szyje. Kolejno, oczywiście. Dziękowały im pocałunkami, pieszczotami i figlarnymi zabawami, grami erotycznymi. W końcu, gdy obydwie, a w rzeczywistości wszystkie trzy, sztuczne dziewki uznały, że mają dość tych ceregieli, postanowiły zdemaskować swoje oblicza. Tym razem przemówiły jednocześnie, a trzeba wiedzieć, że takie przypadki zdarzają się im raz na tysiąc lat.
- Nie jesteśmy tymi, za których nas uważacie. Nie jesteśmy dziewkami, ale Potworami Zza Światów. Jesteśmy jednem w trzech osobach. Jesteśmy potworami zza przeszłych, przyszłych i teraźniejszych świąt Bożego Narodzenia. Jesteśmy dobrem i złem, pięknem i brzydotą, ciepłem i zimnem, oraz brakiem tych wszystkich stanów. Jesteśmy tym i tamtym. A także niczym…
Nagle jedna z dziewek zapłakała przeraźliwie.
- Skoro jesteście tacy wielcy i ważni, to powiedzcie, co stało się z moją matką – błagała roniąc łzy. – I gdzie podziewa się moja siostra? Błagam was, jeśli jesteście tym wszystkim, musicie posiadać informacje.
- To się nazywa dramat. – Potwory zza światów w końcu podzieliły swoje zdania. Już nigdy nie przemówiły tak, jak tamtego dnia. Teraz odezwał się Potwór Rozsądku. – Chodzi o to…
- … że cały czas jest do kitu – dokończył Potwór Niebytu.
- Jednak myślę, że da się coś na to poradzić – stwierdził Potwór Idei. – Twoja matka co prawda nie żyje, ponieważ czarnoksiężnik pożarł ją, mimo iż nie była dziewicą. Ale zawsze możesz zjeść tego ziemniaka z tronu.
- To się nazywa wyrównać rachunki.
- Ale wciąż nie wiemy, co się stało z jej siostrą.
- Skądże! Wiemy i to bardzo dobrze! – ucieszył się Potwór Idei. – Stoi przed drzwiami z kosmicznym komandosem. Podejrzewam, że wkrótce użyliby dzwonka.
- A może i nie…
- Po prostu ten heros od siedmiu boleści, od kiedy nauczono go kultury, nie potrafi zadzwonić do kogoś dwa razy w ciągu kilku minut. Dobre wychowanie mu tego zabrania. To się nazywa skrajność.
Rzeczywiście, ledwo Potwory Zza Światów dokończyły mowę, w pomieszczeniu rozbrzmiała melodia dzwonka do drzwi. Wszystkie dziewki pobiegły otworzyć, ponieważ kosmiczny komandos nie wszedłby bez pozwolenia. Kiedy wszyscy wrócili do sali tronowej, po Potworach Zza Światów nie pozostał nawet ślad. Jednak wszyscy, oprócz czarnoksiężnika, który został w końcu zjedzony, byli przekonani, że potwory nie znikły tak naprawdę. W końcu, ktoś musiał sprawować pieczę nad tym, by WSZYSCY ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE.
KONIEC

Słowem wyjaśnień.
- Bardzo chętnie wydałbym to panu, może w jakimś zbiorze opowiadań. Ale tamto o smoku i księżniczce było lepsze. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, walniemy na początek tamtą krótką historyjkę. Zobaczymy jakie będą reakcje krytyki. No i może czytelników. Jak się przyjmie, to puścimy do druku „Potwory zza światów”. Przede wszystkim sztuka. Ale przed sztuką wymogi czytelnika.
- Ale…
- No co ja zrobię? No co?! Takie życie, mój drogi. A jak mówią, życie to nie jest bajka. A jak nie to wyp…

I autor „Potworów zza światów” żył długo i szczęśliwie, w końcu umarł a jego maszynopis zgnił w piwnicy.

Koniec (tym razem naprawdę)



Wszystkie postacie, oprócz Potworów Zza Światów, są oczywiście fikcyjne. Wszelka zbieżność nazwisk, i cech postaci jest przypadkowa. Podczas pisania nie ucierpiał żaden z ołówków. Pozdrawiam moją mamę, tatę i całą 1c gimnazjalną z mojego miasta. Gdyby nie wy, nie ukończyłabym tej opowieści. Trzymajcie się… Wasza Elżbietka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin