Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

prolog bez kontynuacji.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
pauline
Podpieracz ścian literackich
Podpieracz ścian literackich



Dołączył: 15 Lip 2011
Posty: 8
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 23:08, 10 Sie 2011    Temat postu: prolog bez kontynuacji.

Wieliczka zgasił samochód, postukał palcami w kierownicę, po czym zamknął drzwi od środka i rozłożył się na siedzeniu. Miał jeszcze chwilę zanim ktoś się zorientuje, że wreszcie raczył się pojawić. Dopóki ktoś po niego nie przyjdzie, nie miał zamiaru wysiadać z samochodu.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wyciągnął jednego i włożył sobie do ust. Poszperał po kieszeniach, ale nic w nich nie znalazł. Znieruchomiał na chwilę, po czym uśmiechnął się do siebie, zajrzał do schowka i wyjął z niego nową zapalniczkę, przygotowaną specjalnie na takie momenty. Zapalił papierosa, zaciągnął się, a następnie, z głośnym westchnięciem, wypuścił dym z ust.
Żałował, że nie padał deszcz, że pełne grozy pioruny nie przepoławiały nieba, że wiatr nie szarpał jeszcze gołymi koronami drzew. Jak na ironię, pogoda była fenomenalna. Prawie 20 stopni Celsjusza, delikatny wiaterek i czyste, jasnobłękitne niebo.
Zmarszczył brwi i przetarł ręką oczy. Przeszywający ból w okolicach skroni przypomniał mu o wczorajszym wieczorze. Skrzywił się, po czym zamknął oczy i oparł głowę o siedzenie. Oddychał głęboko i spokojnie, starał się nie myśleć o niczym. Ból niespiesznie ustępował, przemęczone ciało powoli nabierało sił, ciążące powieki odpoczywały. Mężczyzna był gotów zaryzykować stwierdzenie, że za godzinę niezmąconego snu oddałby całą noc wspaniałego seksu. I talerz pysznych kanapek z ogórkiem.
Rozległo się głośne pukanie w szybę. Wieliczka podskoczył na siedzeniu, przypalając się papierosem. Przeklął pod nosem, piorunując wzrokiem osobę po drugiej stronie szyby. Karski wyszczerzył złośliwie zęby, po czym przybrał swój ulubiony wyraz twarzy, a mianowicie minę wiecznie niezadowolonego szefa.
Wieliczka strzepał popiół ze spodni i ociągając się, wysiadł z samochodu.
– Wreszcie jesteś – rzucił oschłym tonem Karski.
Mężczyzna, w ramach odpowiedzi, założył na nos ciemne okulary przeciwsłoneczne.
– Znowu się nie wyspałeś? – jęknął Karski, ściskając dłoń Wieliczki. – Jak ty chcesz pracować w takim stanie?
Zanim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Karski kontynuował swoją wypowiedź.
– Dzwoniłem do ciebie 3 godziny temu. Rozumiem, że dojazd rzeczywiście zajmuje trochę czasu, ale, Borys, do cholery, 3 godziny?! Powinieneś być tu od dawna. Możesz mi wytłumaczyć, co się znowu stało?
Kiedy Wieliczka otworzył usta, Karski po raz kolejny nie dopuścił go do słowa.
– Nie, właściwie to nawet mnie to nie obchodzi. Po prostu natychmiast weź się do pracy – rzucił, wskazując ręką jakiś opuszczony dom niedaleko, a sam ruszył w przeciwnym kierunku.
Wieliczka odprowadził pracodawcę wzrokiem.
– Boże – mruknął pod nosem, po czym przeszedł kilka kroków i zatrzymał się niecałe 3 metry od budynku.
– Musisz wejść na górę! – krzyknął skądś Karski.
Wieliczka uniósł do góry kciuk, a jego wzrok padł na coś w stylu drabiny na jednej ze ścian. Powyginane metalowe rurki. Nie wyglądało to stabilnie, ale najwyraźniej była to jedyna droga prowadząca do „celu”. Złapał jedną rurkę i mocno pociągnął. Nie ruszyła się. Westchnął, zdjął okulary, po czym zaczął wspinać się na górę. Jakieś krzaki właziły mu w oczy, zaczepiały się o włosy i podnosiły czarny t–shirt, boleśnie kalecząc tors.
Kiedy dotarł na górę, dostrzegł pochyloną nad czymś grupkę osób. Odetchnął głęboko i rozejrzał się po okolicy. Znajdował się na dachu jakiegoś przestarzałego, ceglanego domu, usytuowanego mniej więcej 7 kilometrów od drogi głównej. Poza rozciągającym się lasem i niekończącą się łąką widział niewielkie lotnisko, które używane było prawdopodobnie tylko przez prywaciarzy. Gdzieś dalej, pomiędzy drzewami, spostrzegł jeszcze jeden niewielki domek. Wybite szyby, połamane schody. Nic nadzwyczajnego.
Popatrzył na zajętych pracą kolegów, a właściwie ich wypięte tyłki. Zmarszczył brwi, zatrzymując spojrzenie na jednym z nich, tym w obcisłych, jasnych jeansach. Kobieta, jakby czując na sobie jego wzrok, odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. Nie odwrócił się, nie wywrócił oczami, nawet się nie skrzywił. Ciągle mierząc ją wzrokiem niespiesznie pokonał dzielący ich odcinek, po czym przepchnął się nikogo nie przepraszając i spojrzał na ofiarę.
Czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, ubrany w zwykłe jeansy i białą koszulkę. Powieki zamknięte, ułożony prosto, na plecach, z rękami złożonymi na piersi. Żadnych śladów krwi, napaści czy walki.
– Czy on czasem nie śpi? – zapytał ironicznie.
Nikt mu nie odpowiedział.
– Tak przynajmniej wygląda – dodał, przystawiając dwa palce do tętnicy szyjnej ofiary.
– Wieliczka, domyślam się, że masz nas za kretynów, ale on naprawdę nie żyje – zirytował się Małachowski, za którym Wieliczka nieszczególnie przepadał.
– Już wam wierzę – rzucił, wstając. – Co znaleźliście?
– Nic – odpowiedział jakiś małolat, którego Wieliczka nigdy wcześniej nie widział.
– A więc samobójstwo?
– Wszystko na to wskazuje.
Wieliczka kiwnął głową, słysząc wyraźne wątpliwości w tonie swojego rozmówcy.
– Zidentyfikowaliście ciało?
– Miał przy sobie dokumenty – odezwała się właścicielka obcisłych jeansów. – David Thomson, urodzony w RPA w 1968. W Polsce mieszka od sześciu lat, żonaty.
– Kontaktowaliście się już z rodziną?
– Nie, najpierw przewieziemy go do prosektorium – wtrącił się Małachowski.
Wieliczka kiwnął głową, po czym ukucnął nad ciałem, sprawdzając źrenice ofiary.
– Spożywał narkotyki przed śmiercią?
– Na to wygląda – odezwał się małolat. – Bardzo możliwe, że jest to przyczyna zgonu.
– W przypadku spożycia narkotyków ofiara musiałaby od razu położyć się na plecach, złożyć ręce na piersi i cierpliwie czekać na śmierć – w głosie kobiety czuć było dezaprobatę.
– Paprocka ma rację. Nie sądzę, żeby ofiara miała w sobie tyle cierpliwości i silnej woli, zwłaszcza po spożyciu narkotyków i to w tak dużej dawce, żeby doprowadziły one do śmierci – rzucił Małachowski.
Wieliczka zmierzwił włosy.
– Wykluczacie narkotyki tylko w przypadku samobójstwa.
– Sugerujesz, że to ktoś go nimi nafaszerował, a następnie przywiózł do lasu, wniósł na górę i ułożył w pozycji idealnej do grobu? – zapytała Paprocka z sarkazmem.
– Niekoniecznie przywiózł do lasu i wniósł do górę, ale owszem, mniej więcej o to mi chodziło.
– To bez sensu. Jaką ten ktoś miałby korzyść z układania ciała ofiary? On już nie żył. Czy to ważne jak leżał?
– A samo morderstwo ma sens?
– Jeśli jest osoba, która ma motyw…
– Czyli każdy, kogo ktoś irytuje ma prawo go zabić, bo ma motyw i to jest sensowne.
– Przekręcasz moje słowa.
– A i tak na to samo wychodzi – rzucił, wracając wzrokiem do ofiary. – W świecie samobójców i morderców nic nie ma sensu – dodał z naciskiem.
– Jeśli mogę – przerwał nieśmiało małolat – chciałbym zaznaczyć, że ofiara ma na sobie białą bluzkę, co odrobinę ułatwia nam zadanie. Mianowicie, wszelkiego rodzaju ciąganie i przekręcanie ofiary możemy wyeliminować. Koszulka jest idealnie czysta.
Wieliczka raz jeszcze spojrzał na czarnoskórego mężczyznę. Małolat miał rację.
– W takim razie co go zabiło, jeśli nie narkotyki, bo nie upadłby w ten sposób, i nie człowiek, który by go tymi narkotykami nafaszerował? – zirytował się.
– Tego niestety dowiemy się dopiero po dokładnej obdukcji – westchnął małolat.
Wieliczka kiwnął głową.
– Kto go znalazł?
– Tamta dwójka – odpowiedział Małachowski, wskazując dwoje nastoletnich dzieciaków przesłuchiwanych przez Karskiego.
– Kiedy?
– Około 11 rano.
Wieliczka zerknął na zegarek. Dochodziła 16.
– Jak długo tutaj leży?
– Prawdopodobnie coś koło tygodnia – mruknął małolat.
– Nie ma sensu dłużej go tutaj trzymać. Zapakujcie i do prosektorium – rzucił Wieliczka.
– Zapakujcie – powtórzył Małachowski, krzywiąc się na twarzy.
Wieliczka spojrzał na niego z wyższością, po czym zwrócił się do małolata:
– Rozumiem, że ty się zajmujesz oględzinami?
Chłopak kiwnął głową.
– Marcel Karbowski – przedstawił się.
Wieliczka podszedł do wysokiej sosny tuż przy krawędzi dachu i urwał z niej szyszkę. Spojrzał w górę i uśmiechnął się sam do siebie.
– Nie zdziwiłbym się gdyby ten facet rzeczywiście umarł po prostu leżąc bez ruchu. Świetne miejsce – rzucił w przestrzeń.
Założył na nos okulary i ruszył w kierunku drabiny, jednak zanim zszedł, zatrzymał się jeszcze na chwilę i odwrócił w stronę Marcela.
– Ile właściwie masz lat?
Chłopak wyszczerzył zęby.
– 24, szefie.
Wieliczka pokiwał głową z uznaniem, po czym zamachnął się i rzucił szyszkę daleko pomiędzy drzewa. Gdzieś pod bluzką poczuł delikatne szczypanie. Podniósł ją, a jego oczom ukazała się długa, zakrwawiona szrama tuż pod prawą piersią. Westchnął, opuszczając koszulkę.
– Musisz to opatrzyć, może wdać się zakażenie – powiedziała niepewnie Paprocka.
Wieliczka poparzył na nią drobinę zdziwiony.
– Odnosiłem gorsze obrażenia – odpowiedział po chwili namysłu.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Zrobisz, co zechcesz.


wszelkie uwagi i opinie mile widziane.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nieoficjalne forum serwisu opowiadania.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin